czwartek, 22 sierpnia 2024

Zdzisław Marchwicki "Wampir z Zagłębia" - potwór czy ofiara?

   Drodzy czytelnicy, dzisiaj przychodzę do Was z opisem kolejnej sylwetki seryjnego mordercy. Chyba każda osoba zainteresowana, choć w najmniejszym stopniu sprawami true crime z naszego polskiego "podwórka" zna bądź przynajmniej słyszała o bohaterze tego wpisu. O Zdzisławie Marchwickim, który zyskał przydomek "Wampira z Zagłębia". W ostatnim czasie wokół jego osoby pojawia się coraz więcej teorii jakoby perelowski system wymiaru sprawiedliwości oraz milicja upatrzyły w nim kozła ofiarnego. A wszystko to tylko dlatego, że trzeba było szybko znaleźć winowajcę odpowiadającego za śmierć kilkunastu kobiet. 

   Zdzisław Marchwicki urodził się 18 października 1927 roku w Dąbrowie Górniczej. Jeśli chodzi o jego życiorys, to przedstawię wersję, którą spisał on sam tworząc w więzieniu pamiętnik. Oprócz życiorysu opisał w nim to, w jaki sposób miał napadać na kobiety. Wokół owego notatnika wyrosło pełno spekulacji jakoby ktoś miał mu dyktować jego treść. Ogólnie Zdzisław był słabo wykształconym człowiekiem - kiedy pisał historię swojego życia popełniał mnóstwo błędów ortograficznych i pisał prostym językiem. Do podejrzeń dochodzi w momencie, kiedy czytelnik tego pamiętnika zaczyna zauważać różnice w pisowni, kiedy dochodzi do opisywania napaści na kobiety. Wtedy Marchwicki zaczyna używać typowego na tamte czasy żargonu milicyjnego. Jak wspomina w swoich wspomnieniach, nauka w szkole szła mu dosyć słabo, ponieważ "chodził na wagary i wolał oglądać się za dziewczynkami". W czasie II wojny światowej został wywieziony do Niemiec w celu pracy przymusowej, tam też jeśli wierzyć jego słowom, odbył on swój pierwszy stosunek seksualny. Kobieta miała mieć na imię Emma i była mężatką, jednak w tym czasie jej partner był na wojnie. Jeszcze kilka razy zmieniał gospodarstwa, ale nigdzie nie przepracował dłużej niż kilka miesięcy. Wspominał także o pobycie w więzieniu przez 1,5 roku za odbycie stosunku płciowego z krową. W połowie lat 50. wziął ślub z Marią Król, która wcześniej była partnerką jego brata, Henryka. Małżeństwo Zdzisława i Marii było bardzo burzliwe, co jakiś czas rozchodzili się i schodzili ponownie., dochodziło do wielu kłótni. Kilkakrotnie Marchwicki wyprowadzał się z domu, a raz nawet doszło do sytuacji, że Maria uciekła z dziećmi do Lęborka z "przyjacielem" (któremu później urodziła dzieci).

 

Przez siedem lat terroryzował polskie społeczeństwo. Powróciły wątpliwości,  czy powieszono prawdziwego Wampira z Zagłębia
Zdzisław Marchwicki przemawiający na sali sądowej; źródło: Gazeta.pl

   To właśnie postać Marii i jej działania zapoczątkowały podejrzenia milicjantów wokół postaci Marchwickiego. Stała się dla nich niejako "pomocą", kiedy nie potrafili trafić na jakikolwiek ślad "Wampira", który atakował i mordował niewinne kobiety. Zabójca działał od 1961 roku, a na swoim "koncie" miał już 16 ofiar. A do tej pory nie pojawił się żaden podejrzany ani nic co miałoby przybliżyć funkcjonariuszy do rozwiązania tego. W 1966 roku zamordowana została Jolanta Gierek, bratanica późniejszego I sekretarza Komitetu Centralnego PZPR Edwarda Gierka. Dodatkowo w tym samym roku tylko kilka miesięcy wcześniej zamordowano Marię Gomółkę (nie była spokrewniona z Władysławem Gomułką, podobieństwo nazwiska jedyna różnica to pisownia litery "u"). Te zdarzenia doprowadziły, jednak do tego, iż funkcjonariusze założyli, że sprawcą kierują motywy polityczne. Dowodzący grupą operacyjną "Anna" (która została stworzona bezpośrednio w celu schwytania "Wampira z Zagłębia"; jej nazwa pochodzi od imienia pierwszej ofiary - Anny Mycek), generał Jerzy Gruba pozostawał dość długo nieugięty w tej kwestii i nie chciał przyjąć do wiadomości bardziej możliwego motywu seksualnego.

   W 1971 roku Maria złożyła zawiadomienie do Komendy Milicji Obywatelskiej w Siemianowicach Śląskich, aby ukarali jej męża alkoholika, który znęca się nad rodziną i awanturuje się. Zeznała, że Zdzisław oprócz nadużywania alkoholu jest nadpobudliwy seksualnie i tutaj wyznała, że odbywa on z nią od 10 do 15 stosunków dziennie, miały być one wymuszone i często w obecności dzieci. Dodała również, że podejrzewa swojego męża o bycie "Wampirem". W późniejszym czasie odwołała swoje zawiadomienie, jednak to nie pomogło, ponieważ funkcjonariusze już przesłuchiwali Marchwickiego pod kątem zabójstw i postawili na nim łatkę "seryjnego mordercy". Szczególnie działo się też tak dlatego, że śledztwu dogłębnie przyglądał się już wspomniany przeze mnie Edward Gierek. Naciskał on mocno na znalezienie sprawcy. Więc w obliczu tych wszystkich okoliczności Marchwicki już musiał być mordercą, nie było odwrotu. 

   Sam Marchwicki zeznawał, że z natury jest cichą i spokojną osobą. Również przyznał, że nie ma wzmożonego popędu seksualnego. Do zatrzymania doszło 6 stycznia 1972 roku, jest nam znana tak dokładna godzina - 7 rano. Początkowo zostają mu postawione tylko dwa zarzuty - znęcania się nad rodziną i znieważenia funkcjonariusza. Początkowo nie zaskakuje go sam fakt zatrzymania, ponieważ kradł on złom i materiały budowlane z miejsca pracy (później wielokrotnie się do tego przyzna). Jest zaskoczony, kiedy milicjanci stawiają mu zarzut zamordowania Anny, oczywiście się do tego nie przyznaje. I chociaż jego zeznania wydają się być wiarygodne, milicjanci nie dają im wiary sądząc, że Zdzisław po prostu gra. W późniejszym czasie zostaną mu postawione zarzuty zamordowania pozostałych kobiet. Liczne przesłuchania wymęczą Marchwickiego nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Spowoduje to późniejsze jego przyznanie się z bezsilności i chęci zakończenia już tego całego szumu wokół jego osoby. Dochodziło nawet do sytuacji, w których był on skłonny podrzeć, wsadzić do ust i próbować zjeść kartkę z protokołem, wtedy też dowiedział się, że jego zeznania są nagrywane na taśmę. Milicjanci, jednak w porę go powstrzymali. W innej sytuacji podpisując protokół dopisywał "Tak wyjaśniłem, ale nie jest to prawda".

   Ciekawą rzeczą odnośnie całego śledztwa jest przewijający się jeden człowiek, Piotr Olszowy. Był on niezrównoważony i chory psychicznie. Przyznał, że to on jest "Wampirem". Milicja, jednak zbagatelizowała jego zeznania i wypuściła z powodu braku dowodów. Był to, jednak błąd z ich strony. A dlaczego? Otóż, 3 dnia po wypuszczeniu Olszowy popełnił masowy mord na swojej żonie i dzieciach, a następnie podpalił siebie i dom. Po tych wydarzeniach tajemnicze zabójstwa kobiet ustały. W czasie, kiedy było już postanowione, że to Marchwicki jest winny, generał Gruba skrupulatnie zastraszał niedowiarków - zwalniając ich z pracy czy przenosząc do jednostek w innych miejscowościach. Pewnego razu, nawet jeden z milicjantów przyłapał młodego oficera na paleniu dokumentów operacyjnych, na tyłach budynku Komendy Wojewódzkiej w Katowicach. Na pytanie na czyje polecenie to wykonuje, odpowiedział, że Jerzego Gruby. Generał do końca swoich dni uparcie twierdził, że schwytali prawdziwego sprawcę. 

   Kolejną rzeczą, o której na pewno trzeba wspomnieć są tak zwane "anonimy tarnogórskie". Brzmi tajemniczo i też takie jest. Słynny "Wampir z Zagłębia" postanowił zagrać z milicjantami w małą grę, rodem z filmu Hollywood. Niedługo po zabójstwie ostatniej ofiary profesor Jadwigi Kucianki do Komendy Wojewódzkiej trafiły dwa anonimowe listy, jak się później okazało wysłane z Tarnowskich Gór - jeden z datą 11 marca, a drugi 4 kwietnia 1970 roku. Ton listów był kpiący, ich autor ewidentnie pogrywał z nieudolnością milicjantów odnośnie schwytania go. Wyjawił motywy swoich działań - nienawiść do płci pięknej, ale także zaznaczył, że Jadwiga była jego ofiarą. Co ciekawe, wspomina, że za kilka dni może wydarzyć się coś co ześle go na "tamten świat". Od razu przychodzi na myśl postać Piotra, który postanowił popełnić samobójstwo. Oba teksty zostały poddane analizie. Ich wyniki nie były zbyt szerokie, ale pozwoliły ustalić, że autor jest osobą o wykształceniu co najmniej średnim, ponieważ poprawnie i swobodnie posługuje się gramatyką i interpunkcją. Nie udało się, jednak ustalić z jakiej grupy zawodowej mógł pochodzić, jakie posiada zainteresowania ani nawet skąd pochodzi. Za to, milicjanci założyli, że musi być to człowiek o niezwykle wysokiej kulturze wypowiadania się, panowania nad emocjami i posiadający spokojną naturę. Wysnuto takie wnioski, ponieważ pomimo dogłębnej niechęci do milicjantów, nie użył on wulgaryzmów. Kiedy zatrzymano Marchwickiego przeprowadzono ekspertyzę ponownie, tym razem po jego kątem, jednak nie wykazała ona jego autorstwa. Próbowano to przypisać Janowi, bratu Marchwickiego, który jako jedyny z rodziny posiadał wykształcenie wyższe. A, kiedy i to nie dało efektu milicja założyła, że ktoś mógł zostać nakłoniony do napisania tego, aby specjalnie wprowadzić organ ścigania w błąd. 

Anonim tarnogórski - list 1; źródło: książka "Wampir z Zagłębia" Przemysław Semczuk
 

Anonim tarnogórski - list 2; źródło: książka "Wampir z Zagłębia" Przemysław Semczuk 


    Oficjalnie Zdzisław Marchwicki przyznaje się do winy 10 maja 1972 roku. Milicjanci opowiadają mu sporo o morderstwach, dla nich liczy się już tylko to, aby przyznał się do winy. Powołał się wtedy nawet na artykuł 57 kodeksu karnego licząc tym samym na złagodzenie kary. Tylko, że wtedy Zdzisław nie zdawał sobie sprawy z tego, że przyznanie się do morderstw prowadzi tylko do jednej kary - szubienicy. W między czasie z sześciu zabójstw nagle robi się szesnaście, Zdzisław nie jest w stanie tego wytłumaczyć, a tak naprawdę jest to zwykła manipulacja ze strony funkcjonariuszy. Zostaje poddany kilkumiesięcznej obserwacji w Szpitalu Psychiatrycznym w Grodzisku Mazowieckim pod okiem doktorów Andrzeja Różyckiego i Józefa Mielczarka. Stwierdzili oni, że Marchwicki był w pełni poczytalny i świadomy swoich czynów. Oprócz tego zdiagnozowali u niego nieprawidłowe cechy osobowości typu psychopatycznego oraz skłonności sadystyczne na tle seksualnym. 

   W trackie śledztwa robiono wszystko, aby znaleźć jakiekolwiek "dowody" i przypisać je do winy Marchwickiego. Dla przykładu pejcz, który miał służyć sprawcy jako narzędzie zbrodni, zostaje znaleziony w domu ojca Marchwickiego, nie zwracano, jednak uwagi na to, że był on zbyt miękki, aby rozłupać czaszkę człowieka, a także nie znaleziono żadnych śladów krwi ofiar. Doszukano się także pewnej analogii - do zabójstw dochodziło w trakcie kryzysów w małżeństwie Marchwickich, a ustawały, kiedy się godzili. Było to nawiązanie do pewnej sprawy seryjnego polskiego mordercy, który właśnie działał według takiego schematu. 

   Początek rozprawy sądowej Zdzisława Marchwickiego wyznaczono na dni 18 i 19 września 1974 roku, później planowano przerwę aż do 9 października. Oprócz samego Zdzisława na ławie oskarżonych zasiedli jego bracia Jan i Henryk, siostra Halina, przyjaciel Jana (w rzeczywistości jego partner) Józef Klimczak oraz syn Haliny, Zdzisław Flak. Rozprawy miały odbywać się w środy, czwartki i piątki przez co przypuszczano, że rozprawa powinna zakończyć się na przestrzeni 3-6 miesięcy. Wbrew pozorom tego, co pisali niektórzy dziennikarze ludzie chcieli oglądać proces "Wampira". Sprawa cieszyła się tak ogromnym zainteresowaniem, aż do takiego stopnia, że trzeba było wydawać przepustki uprawniające do wstępu na salę sądową. Obowiązywały trzy rodzaje: 1) biała - przeznaczone dla zwykłych ludzi, obowiązywały przez 1 dzień; 2) zielone - rozdawane były dziennikarzom; 3) czerwone - dla naukowców, stałe. Atmosfera panująca na sali nie była przyjemna (tutaj także dostrzega się kłamstwo dziennikarzy, ponieważ w swoich artykułach rozpisywali się o spokojnym przebiegu procesu) - milicjanci, co chwilę musieli wyprowadzać Jana Marchwickiego za przerywanie przebiegu rozprawy, pozostali obrzucali się nawzajem oskarżeniami, jedynie tylko Zdzisław siedział cicho i mało co się odzywał. Ponownie zaprzeczał, że ma coś wspólnego z zabójstwami kobiet, a przyznaje się tylko do znieważenia funkcjonariusza i kradzieży złomu. Na pytanie skąd wie tyle o napaściach, powiedział, że każdy o tym mówił, a dodatkowo słyszał coś z telewizji. Dodał również, że o wielu morderstwach i ich szczegółach dowiedział się od milicjantów. Jego wyjaśnienia skrupulatnie są odbijane zeznaniami świadków czy "materiałem dowodowym". Osoba czytająca gazety relacjonujące tą sprawę mogła przeczytać przytoczenia wypowiedzi osób sympatyzujących TYLKO z Marią Marchwicką i jej losem uciemiężonej żony. Jakoś "przypadkiem" zapomniano wspomnieć, np. o zeznaniach Marcjanny S., która na sali sądowej wprost powiedziała, że przytoczone jej zeznania nie są prawdziwe, a ona zeznała coś zupełnie innego. Po czasie okazało się, że kobieta jest analfabetką i podpisała zupełnie inne zeznania niż to, co powiedziała. 

Artykuł w "Trybunie Robotniczej" informujący o rozpoczęciu procesu sądowego Zdzisława Marchwickiego; źródło: Śląska Biblioteka Cyfrowa

   W końcu pod wpływem wymęczenie psychicznego Marchwicki zaczyna krzyczeć żeby wszyscy go zostawili w końcu w spokoju, a on sam woli przyjść od razu na ogłoszenie wyroku. Obrona poddaje w wątpliwość dowody oraz świadków. Wydarzenia miały miejsce w okresie 10 lat wstecz, więc mogli oni nie pamiętać dokładnie wszystkich szczegółów, a co dopiero osób, które wtedy widzieli. Z kolei żadna z rzeczy uznanych przez prokuraturę za dowód nie miała śladów potwierdzających jakoby Zdzisław miał z nimi styczność oraz nie zostały znalezione one w jego domu. Obrońcy uważają także, że sąd nie powinien potraktować poważnie samego przyznania się do winy, ponieważ zostało one wypowiedziane w chwili wielkiego wzburzenia psychicznego. Jak się miało, jednak okazać było to za mało żeby uchronili oni swojego klienta przed największą z możliwych kar. Wyrok został ogłoszony 28 lipca 1975 roku - zarówno Zdzisław jak i Jan otrzymali karę śmierci. Skazano Zdzisława za dokonanie 14 brutalnych zabójstwa na kobietach, 5 usiłowań, ale także znęcanie się nad rodziną i kradzież mienia publicznego. Zarówno Zdzisław jak i Jan powodowali największe zainteresowanie ich osobami w mediach, Jan zapewne za swój "niewyparzony język" i powodowanie zamieszania na sali rozpraw. A Zdzisław? Cóż, pewnie dlatego, że po prostu w oczach wymiaru sprawiedliwości i większości ludzi był po prostu osławionym "Wampirem z Zagłębia", potworem, którego bali się wszyscy, a długo pozostawał nieuchwytny. 

   Jego postać idealnie posłużyła władzy komunistycznej do pokazania swojej "niezawodności" oraz jak bardzo "troszczą się" o społeczeństwo. Pokazali im, że są w stanie nawet po wielu latach ująć sprawcę. Ktoś mógłby zapytać, ale dlaczego nie uważa się tak dzisiaj, na przykład o Joachimie Knychale czy Bogdanie Arnoldzie? Nie znam dokładnej odpowiedzi na to pytanie, ale uważam, że główną różnicą między tą trójką jest to, że Knychała i Arnold przyznali się sami z siebie od razu do wszystkiego i dzisiaj już nie ma praktycznie żadnych wątpliwości, co do ich winy. Zdzisław Marchwicki, przypuszczam, posiadając słabą psychikę związaną ze stresem zatrzymania i ciągłych przesłuchań z łatwością ulegał możliwej manipulacji ze strony milicji, która nie chcąc podpaść władzy wykorzystała jego osobę robiąc z niego największego morderce w całej Polsce Ludowej, a nawet i na całym świecie. Jednak nie tylko Marchwicki ulegał reżimu. Jego sprawa stała się "smakowitym kąskiem" dla większości dziennikarzy, którzy być może upatrywali w tym swoją szansę, aby zyskać w oczach komunistów. Nie pomyślcie, jednak że każdy tak się zachowywał. Oczywiście, że nie, ale czasami nie miało się wyboru, bo z drugiej strony inni po prostu nie chcieli podpaść. Dziennikarze, niestety według moich obserwacji, nie trzymali się etyki zawodu - objawiało się to nieprzychylnymi epitetami w kierunku oskarżonych, zarzucanie kłamstw i zakładanie od razu winny bez wyroku. Jego rozprawę relacjonowały największe dzienniki na śląsku, ale także tygodniki. Artykuły mniej lub bardziej zawierały inwencje twórcze autorów - mam na myśli tutaj pisanie tekstów podpisanych choćby inicjałami autorów, ale te w szczególności w dziennikach były po prostu zwykłymi notatkami informacyjnymi wziętymi z Polskiej Agencji Prasowej. 

   Dzisiaj, ta sprawa powraca co jakiś czas, czy to w rozmowie czy w internecie. Zdania cały czas w tej sprawie są podzielone. Jedni myślą, że to był potwór w ludzkiej skórze bezwstydny morderca umiejący doskonale grać. A drudzy uważają, że po prostu znalazł się w złym miejscu i złym czasie, co skrupulatnie zostało wykorzystane przeciwko niemu. Niestety przypuszczam, że akurat ta historia nigdy nie doczeka się pełnego rozwiązania, w takim sensie, że nigdy nie będzie nam dane poznać już prawdy. W tym wpisie jasno widać moje zdanie na ten temat, a nie tylko suche fakty. Jednak chciałam się tym z Wami podzielić, ponieważ sama dopiero wyrobiłam sobie klarowną opinię na ten temat. Jak to wygląda u Was - wierzycie w winę Zdzisława Marchwickiego czy nie? Chętnie poczytam Wasze opinie także zapraszam do komentowania oraz pisania do mnie na innych social mediach. Będzie mi również miło jak zostaniecie na dłużej i podeślecie ten blog Waszym znajomym również zainteresowanych tą tematyką. Do następnego!

wtorek, 23 lipca 2024

Kradzież w katedrze w Gnieznie

 Drodzy Czytelnicy!

   Dzisiaj przenosząc się w czasie zahaczymy o kryminalne Gniezno, ale także trafimy do Poznania i Gdańska. Tym razem nie będzie to sylwetka seryjnego mordercy, a pewne wydarzenie, bardzo związane z religią katolicką. Chciałabym przybliżyć Wam historię kradzieży elementów sarkofagu św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej. Format tego postu będzie się nieco różnił od tego poprzedniego - tym razem między tekst chciałabym wpleść zdjęcia, a nie tak jak to miało miejsce ostatnio dopiero pod koniec. Dajcie znać, który format bardziej przypadł Wam do gustu.

   Wszystko zaczęło się w nocy z 19 na 20 marca 1986 roku (zwrócicie szczególną uwagę na daty poszczególnych etapów śledztwa, ponieważ jest to niezmiernie ważne w tej historii). Wtedy to trzech nieznanych sprawców wtargnęło na teren Bazyliki Archikatedralnej w Gnieźnie. Na ich szczęście panował tam wtedy remont, więc wszędzie rozstawione były rusztowania. Po uprzednim wyłamaniu krat i dostaniu się do środka ze strony jednej z naw bocznych przez okno skorzystali oni z owego rusztowania, aby dostać się w okolice ołtarza, a następnie w kierunku nawy głównej. To właśnie tam znajdował się sarkofag z relikwiami św. Wojciecha wykonany w całości ze srebra.

 

Ilustracja
Bazylika prymasowska Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Gnieźnie; źródło: Wikipedia

   Sprawa została przydzielona milicjantom z Poznania z wydziału dochodzeniowo - śledczego. W godzinach porannych udali się oni do katedry w celu przeprowadzenia oględzin. Jedną z pierwszych rzeczy jaką trzeba było wykonać było przeprowadzenie rozpoznania. Wchodziło tutaj w grę dowiedzenie się co stało się łupem złodziei, ale także kwestie typowo logistyczne, czyli m.in kto miał dostęp do samej archikatedry albo czy ktoś widział samą kradzież. To zadanie przypadło inspektorowi Jerzemu Jakubowskiemu, który w tym celu przeprowadził rozmowę z ówczesnym księdzem proboszczem Zenonem Willą. Wtedy też zdobyto informacje, że ukradziono figurę św. Wojciecha z sarkofagu, którego była ona częścią, a także kilka innych elementów ozdobnych takich jak anioły.

   Same oględziny zajęły śledczym aż 2 dni, ponieważ musieli dokładnie przeszukać każdy zakamarek kościoła, aby znaleźć jakiekolwiek dowody, które poprowadzą ich do sprawców. Wcześniej wspomniałam, że w katedrze prowadzony był remont - jak się okazało bardzo ułatwiło to pracę milicjantom, a zarazem stało się zgubą dla złodziei - dlatego też wszędzie panował kurz i tym sposobem śledczy weszli w posiadanie odcisków butów pozostawionych przez sprawców. Dalsze przeszukanie wykazały kolejne mocne dowody - w krypcie znajdującej się w nawie bocznej, po raz kolejny na swoje nieszczęście, złodziejaszki pozostawili torbę, a w niej... narzędzia zbrodni, które posłużyły do dokonania rabunku! Znaleziono tam między innymi brzeszczoty, na których zabezpieczono odciski palców. Złodzieje nie wykazali się zbytnią inteligencją, ponieważ z tokiem śledztwa wyjdzie na jaw, że owe odciski zostały zostawione przez nim jeszcze w trakcie przygotowań przed samą kradzieżą. Bo oczywiście, w samej katedrze działali w rękawiczkach. 

 

Relikwie św. Wojciecha były wykradane kilkadziesiąt i kilkaset lat po  śmierci. Czy ocalały?
Sarkofag z relikwiami św. Wojciecha; źródło: wyborcza.pl

   Milicjanci zaczęli od przesłuchania całej ekipy remontowej pracującej na miejscu, lecz z czasem doszły do tego także przeszukania wielu miejsc zamieszkania osób powiązanych ze środowiskiem przestępczym po to, aby odnaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia nawet w najmniejszym stopniu związany z kradzieżą; rozmawiano także z milicyjnymi informatorami. Ustanowiono nagrodę pieniężną dla osoby, która wskaże sprawców lub przyczyni się do ich ujęcia w wysokości około 600-700 tys zł (500 tys zł pochodziło od państwa, a pozostałą kwotę ofiarowały osoby prywatne). Było to dobre posunięcie, ponieważ już zaledwie po kilku dniach nastąpił ogromny przełom, do Gniezna dotarł telegram z Gdańska informujący o tym, że tamtejsi milicjanci w trakcie przeszukiwania jednego z garaży natknęli się na przedmioty ze srebra i podejrzewali, że mogą one pochodzić z kradzieży elementów sarkofagu. W związku z tym kilku poznańskich śledczych wyruszyło w trasę do nadmorskiej miejscowości, aby zweryfikować te znalezisko - okazało się, że faktycznie należały one do sarkofagu św. Wojciecha. 

   Śledztwo nabrało sporego tempa, ponieważ pojawiły się już pierwsze nazwiska i tym samym milicja dokonała aresztowania trzech mężczyzn. Przeszukiwano ich mieszkania oraz zabezpieczano odzież i obuwie. Wśród zatrzymanych znaleźli się: Krzysztof i Marek M. bracia bliźniacy oraz ich kolega Waldemar B. wszyscy wcześniej byli już karani. Przewieziono ich do Poznania i tam przesłuchiwano, jednak nie było to proste, ponieważ żaden z nich nie zamierzał się przyznać. Dowody, jednak jednoznacznie wskazywały, że to oni stali za najgłośniejszą kradzieżą w Polsce. Między innymi księża dokonali pozytywnej identyfikacji odnalezionych fragmentów. Badanie zabezpieczonej odzieży wykazało obecność drobinek srebra w kieszeniach spodni - stało się to w następujący sposób: jeden ze sprawców przenosił w rękawiczkach srebrne elementy i wkładał je do torby, lecz później w skutek naturalnego ludzkiego ruchu czekając aż inni skończą swoją robotę włożył te ręce do kieszeni tym samym pozostawiając dowód.

   Ogromnym zaskoczeniem dla wszystkich, okazało się znalezienie w okolicy 100 metrów od katedry zakopanego w piasku zniszczonego korpusu figury św. Wojciecha. Miało to miejsce 1 kwietnia 1986 roku. Inspektor Jakubowski postanowił wykorzystać ten fakt w celu podejścia złodziei podstępem, aby zaczęli zeznawać. Umieścił owy korpus na biurku w gabinecie ówczesnego zastępcy naczelnika wydziału majora Zenona Smolarka i po kolei przesłuchiwał zatrzymanych. Zadawał im pytanie "Jak myślisz z kim byłem wykopać tę figurę?", oczywiście z ich ust padała odpowiedź pokroju "Ja nie wiem co to jest". Celem tego całego przedsięwzięcia było zaszczepienie w sprawcach niepewności czy któryś ze wspólników, mówiąc żargonowo "nie pękł" i pojechał wskazać śledczym miejsce ukrycia jednej części łupu. 

30 lat temu w Gnieźnie okradziono sarkofag św. Wojciecha - RMF 24
Odnaleziony zniszczony korpus figury św. Wojciecha; źródło" rmf24.pl

   W toku przesłuchań na jaw wyszła informacja, że hersztem grupy był jeden z bliźniaków, Krzysztof. Imponowało mu to, że wszystkie media w Polsce mówiły o nim i o skoku, który dokonał razem z innymi zatrzymanymi. Śledczy przyjęli, więc taktykę opowiadania zatrzymanym o tym, lecz dodawali, że według "złodziejskiej klasy" muszą się przyznać i uznać swoją porażkę zważając na niepodważalne dowody świadczące przeciwko nim. Taka taktyka podziałała i w końcu doszło do przyznania - jako pierwsze wyjaśnienia złożył lider bandy, zostały one utrwalone na magnetofonie. Jego brat, Marek w dalszym ciągu odmawiał przyznania się, lecz po przesłuchaniu zeznań brata pękł i też zaczął mówić. Idąc ich śladem Waldemar B. również się przyznał.

   Mniej więcej w tym samym czasie na światło dzienne wyszło nazwisko czwartej osoby - jak się okazało inspiratora całego skoku. Był nim starszy człowiek, który już wcześniej parał się okradaniem różnych kościołów. Co ciekawe, początkowym łupem złodziei miały paść świeczniki, jednak kiedy ich nie znaleźli zdecydowali się okraść sarkofag. Nie wziął on czynnego udziału w napadzie, ponieważ pozostali twierdzili, że byłby tylko "kulą u nogi" ze względu na swój starszy wiek i ograniczoną sprawność fizyczną. Nie oznacza to, że uniknął odpowiedzialności, wręcz przeciwnie zostały mu postawione zarzuty podżegania i pomocnictwa (przedstawił sprawcom plan katedry i towarzyszył im, kiedy dokonywali rekonesansu, dostarczył im sprzęt) do kradzieży z włamaniem do Archikatedry w Gnieźnie. Co prawda milicjanci może i mieli sprawców kradzieży, ale ich problemem w dalszym ciągu było odnalezienie pozostałych części srebra, a akurat w tym przypadku sprawcy byli małomówni. Liczyli na to, że jak wyjdą z więzienia to będą mogli to spieniężyć. Później, jednak w trakcie równoległych przesłuchań bliźniacy narysowali niemalże identyczne rysunki wskazując, gdzie jest pozostały łup. Poznańscy milicjanci kolejnych raz wyruszyli w trasę do Gdańska i odnaleźli inne fragmenty, niestety już przetopione. 

   Wizje lokalne z udziałem oskarżonych odbyły się w okolicach 14-16 kwietnia 1986 roku. Cała sprawa została zakończona w maju, a proces ruszył 1 czerwca tego samego roku. Już miesiąc później zapadły wyroki 15 i 12 lat pozbawienia wolności, które uprawomocniły się po kilku miesiącach. Sama rozprawa sądowa odbyła się w sposób szybki, ponieważ oskarżeni już jedynie tylko potwierdzali to co zeznawali w trakcie trwania śledztwa. Prokuratura zdecydowała się w międzyczasie na zmianę kwalifikacji czynu z kradzieży mienia prywatnego na kradzież mienia społecznego (górna granica kary to tutaj 25 lat pozbawienia wolności). Sędzia, która przewodniczyła tej sprawie przyjęła tę zmianę, jednak i tak wymierzyła oskarżonym karę w granicach jaka obowiązuje w przypadkach mienia prywatnego. Ostatecznie Sąd Najwyższy ponownie zmienił kwalifikacje czynu wracając do pierwotnej.

 

Artykuł jednej z gazet informujący o rozpoczęciu procesu; źródło: trojmiasto.pl

   Jak możecie zauważyć to cała ta sprawa zamknęła się w okolicach 3 miesięcy, czyli w dość szybkim czasie. Stało się tak dlatego, że milicja musiała działać szybko i skutecznie, ponieważ na tamten moment jej relacje z kościołem katolickim nie były zbyt dobre, a sama kradzież miała miejsce zaledwie 1,5 roku po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Było to, więc bardzo ważne śledztwo nie tylko z punktu bezcennego i historycznego charakteru, ale także okazja, aby znormalizować napięte relacje.

   Na sam koniec chciałabym powiedzieć, że na podstawie tej sprawy powstał film "Święty" w reżyserii Sebastiana Buttnego. Nie jest to film dokumentalny, a fabularny oparty na szczegółach tej ciekawej sprawy kryminalnej. Osobiście jeszcze go nie oglądałam, ale na pewno w najbliższym czasie zamierzam to nadrobić. Jeśli spodobał się Wam post zachęcam do zostawienie polubienia, komentarza oraz do obserwacji na innych social mediach :)  

 

Źródła wykorzystane do stworzenia wpisu:

1) Film na youtube pt. "Wielki skok braci M." na kanale Zabójcze opowieści

2) Artykuł "Najbardziej zuchwała kradzież PRL. Celem złodziei był relikwiarz św. Wojciecha" autorstwa Bartłomieja Makowskiego na stronie Polskiego Radia 

piątek, 5 lipca 2024

Joachim Knychała "Wampir z Bytomia"


   Cześć! Dzisiaj przychodzę do Was z pierwszy postem na tym blogu. Seryjnym mordercą, którego sylwetkę chciałabym Wam dzisiaj przedstawić jest Joachim Knychała. Zyskał przydomki "Wampir z Bytomia" i "Frankenstein". Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie jest aż tak bardzo znany jak na przykład Zdzisław Marchwicki czy Edmund Kolanowski. Sama usłyszałam o nim dopiero jakieś 2 lata temu. Nie mniej uważam, że jego postać jest równie interesująca. Miłego czytania! :) 

   Zacznijmy od tego, że Joachim Knychała urodził się 8 września 1952 roku w Bytomiu. Jego dzieciństwo nie było zbyt szczęśliwe. Matka pochodził z Niemiec, a tata z Polski. Ten fakt nie podobał się jego babce, które drwiła z niego właśnie na podłożu narodowościowym. Między innymi nazywała go "polskim bękartem", a także biła go i karała za najdrobniejsze przewinienia. W szkole początkowo radził sobie całkiem dobrze, jednak z wiekiem zaczął rozrabiać i ledwo przechodził do następnych klas. Dopiero pod koniec szkoły podstawowej postanowił poprawić oceny, aby móc zrealizować swoje marzenie. Tym marzeniem było dostanie się do szkoły żeglugi śródlądowej w Kędzierzynie - Koźlu. Jednak przez jedną bójkę, która spowodowała obniżenie oceny z zachowania, musiał z tego zrezygnować. Postanowił, więc zostać i wybrał zawodówkę. Dokładniej, do Zasadniczej Szkoły Górniczej ze specjalnością górnik-mechanik. Jeśli chodzi o relacje z rówieśnikami to raczej trzymał się na uboczu, a inni też nie próbowali na siłę się z nim zaprzyjaźnić. Po szkole zaczął pracę na kopalni. W między czasie trafił do więzienia za gwałt zbiorowy. Odsiedział za to tylko połowę kary. Do samego końca twierdził, że wyrok jest niesłuszny, a on został wrobiony. Po wyjściu ponownie wrócił do pracy na kopalni, jednak już tym razem nie jako mechanik, ale jako cieśla. Nie przepadał za tą pracą, jednak wiedział, że potrzebuje pieniędzy na rozpoczęcie życia z przyszłą żoną Haliną. Jego hobby były książki. Pewien ksiądz jako prezent ślubny podarował mu Wspomnienia Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego. Postać tego okrutnego nazisty bardzo go fascynowała - głównie ze względu na jego dwojaką osobowość, z jednej strony bezwzględnego kata, a z drugiej kochającego męża i ojca. Skoro już wspomniałam o dzieciach to warto dodać, że Knychała doczekał się córki i syna. 

   Joachim Knychała w trakcie swojej morderczej działalności (1974-1982) zabił w sumie 5 kobiet i usiłował dokonać morderstwa na kolejnych 8. Wśród jego ofiar znalazła się 10 letnia dziewczynka. Joachim przyznał, że jego czyny były spowodowane nienawiścią do kobiet, która zrodziła się z powodu złego traktowania przez babkę. Mówił, że ofiary dobierał przypadkowo (z wyjątkiem ostatniej, ale do tego wrócę później). Ponad to, jak sam powiedział, zainspirował się działalnością "Wampira z Zagłębia". Udało mu się nawet zdobyć przepustkę i uczestniczyć w jednej z rozpraw Zdzisława Marchwickiego. Był, jednak zawiedziony, bo słynny morderca wcale nie straszył swym wyglądem i nie wyglądał na takiego, który mógłby dokonać tych wszystkich zabójstw. 

   Pierwszy atak Joachima Knychały na kobietę na szczęście nie zakończył się śmiercią. Jako narzędzia zbrodni użył młotek, jednak kiedy zobaczył, że to nie wystarczy, dalszych napadów dokonywał już przy użyciu siekiery. Napaść miała miejsce 3 listopada 1974 roku. Młoda kobieta, Maria B. została zaatakowana na klatce schodowej, kiedy wracała do swojego mieszkania. Sprawca uderzył ją mocno w głowę. Kobieta nie widziała kto zaatakował, ale swoim krzykiem wystraszyła napastnika, który zdążył zbiec. Życie uratowało jej to, że tego dnia włosy miała upięte w koka, a na głowę założyła beret. 

   Swojego pierwszego zabójstwa Knychała dokonał 19 września 1975 roku. Jego ofiarą padła 23 letnia Stefania M. Dziewczyna późną porą zaczepiła Joachima pytając czy ten by jej nie odprowadzić w okolice osiedla domków, gdzie mieszkali jej rodzice. Chwilę wcześniej pokłóciła się ze swoim chłopakiem, z którym mieszkała. Była w kiepskim stanie, płakała. Kiedy znaleźli się na ulicy Pod Kasztanami (Piekary Śląskie) wyjął siekierę i zadał jej cios w tył głowy. Okazało się, jednak, że uderzył za słabo. W tym momencie też Stefania pobiegła w kierunku pobliskiego budynku. Knychała ją dogonił i zadał kolejny cios. Tym razem niestety skuteczny. Straciła przytomność, a ten przeniósł ją na drugi koniec drogi i obnażył jej ciało. Joachim Knychała był zabójcą działającym na tle seksualnym, więc sprawiało mu przyjemność znęcanie się w sposób sadystyczny nad swoją ofiarą. Kobieta straciła przytomność i została znaleziona dopiero następnego dnia przez przypadkowych przechodniów. W tej chwili jeszcze żyła, ale niestety później zmarła nigdy nie odzyskując przytomności. 

   Jedną z okrutniejszych zbrodni jakiej dopuścił się Joachim, moim zdaniem, jest atak na dwie małe dziewczynki - 11 letnią Kasię i 10 letnią Halinkę. Niestety jedna z dziewczynek, młodsza, w wyniku tego ataku straciła życie. Zdarzenie miało miejsce 23 czerwca 1979 roku. Około godziny 17 dzieci powiedziały swoim mamom, że jadą na rowerach do lasu, aby pozbierać jagody. Kiedy długo nie wracały ich zaginięcie zostało zgłoszone na milicję. Do poszukiwań, oprócz milicjantów, dołączyli mieszkańcy osiedla Wieczorka, a także przypadkowi przechodnie. Zostały znalezione dopiero następnego dnia w okolicach cegielni w Kozłowej Górze. Obie były obnażone i posiadały liczne rany tłuczone głowy. W chwili odnalezienia Kasia jeszcze oddychała, więc jak najszybciej została przetransportowana do szpitala. To właśnie po tym zdarzeniu powstała grupa operacyjna o pseudonimie "Frankenstein", w której skład wchodził m.in podinspektor (obecnie) Roman Hula. W tym czasie, w Bytomiu  istniała już grupa operacyjna "Szóstka" badająca sprawy tajemniczych zabójstw kobiet - nazwa pochodzi od tego, że zabójca (Knychała) często jeździł linią tramwajową numer 6 (ciekawostka: ta linia dalej istnieje i dosyć często można ją spotkać w Katowicach). Na podstawie zeznań Kasi stworzono portret pamięciowy, który przedstawiał starszego mężczyznę. Po czasie okazało się, jednak, że dziewczynka odzyskawszy przytomność prawdopodobnie zapamiętała twarz milicjanta, który się nad nią pochylał. 

   Grupy "Frankenstein" i "Szóstka" zaczęły ze sobą współpracować. Nadal nie było nawet podejrzanego. A jakiekolwiek próby opublikowania czegokolwiek w prasie były surowo zabraniane przez przełożonych, aby nie wywołać paniki wśród społeczeństwa. W końcu, dopiero niedawno co powieszony został "Wampir z Zagłębia", a milicja nie mogła sobie pozwolić na kolejnego wampira. 

   Tak jak już wspomniałam wyżej, ostatnie zabójstwo Joachima Knychały znacząco różniło się od pozostałych. Jego ostatnią ofiarą była Bogusława Ludyga, siostra jego żony Haliny. Przyczyną tego zabójstwa było to, że Bogusia chciała powiedzieć Halinie o tym, że ma romans z Joachimem. W chwili śmierci miała 17 lat, a Knychała 30. Do zdarzenia doszło 8 maja 1982 roku. Ten dzień wyglądał następująco: po południu Joachim z Bogusią wybrali się na działkę do zagajnika, aby nakarmić króliki. W międzyczasie pożyczył od sąsiada kilof, bo w tym roku planował budować altankę na działce. Wielokrotnie przekonywał ją, aby nie mówiła żonie o romansie, ale ona była nieugięta. Kiedy dotarli na działkę Bogusia chciała sprawdzić czy już są krzaki bzu, ten odpowiedział jej, że niemożliwe, bo dopiero pąki są na drzewach. Wtedy, według tego co zeznał Joachim, Bogusia miała nazwać go durnym i powiedzieć jeszcze inne rzeczy. Nie lubił jak ktoś się z niego naśmiewał i strasznie go to denerwowało. Coś w nim pękło i zadał jej cios w tył głowy kilofem. Bogusia upadła na ziemię, a Joachim od razu pobiegł do domu po Halinę, a później poprosił kogoś o zadzwonienie po kartkę. Wszystko prezentował tak jakby to był wypadek. Milicjanci, jednak byli co do niego podejrzliwi i został aresztowany. 

   To nie był pierwszy raz, kiedy trafił do aresztu milicyjnego. Wcześniej w 1979 roku był już przesłuchiwany pod kątem zabójstw kobiet, ale nie udało się mu na tamten moment udowodnić niczego. Został wtedy zatrzymany ze względu na nieoficjalne zeznania kobiety, która padła jego ofiarą, ale udało jej się przeżyć atak, ponieważ sprawca został spłoszony przez przewóz pracowników kopalni. Zdążyła zapamiętać twarz napastnika. To do niej dotarł wspomniany wcześniej już Roman Hula i przekonał, aby opowiedziała co przeżyła. Był przesłuchiwany i okazywany innym kobietom - jedna nawet go rozpoznała, próbował ją zaatakować, kiedy spacerowała z dzieckiem. To, jednak okazało się za mało i musiał zostać wypuszczony. Przestraszył się i zaprzestał ataków aż do 1982 roku. 

   Z racji tego, że Roman Hula już dobrze znał Joachima Knychałę to jemu przypadło zadanie wydobycia od niego przyznania się do winy - na razie tylko w sprawie samej Bogusi. Dochodziło nawet do sytuacji, w których Hula zamykał się z nim sam na sam w celi i rozmawiał po kilka godzin, na różne tematy, aby zdobyć jego zaufanie. Oboje pochodzili ze Śląska, więc mogli rozmawiać w gwarze, ale tematów także im nie brakowało - czy to o sporcie czy religii. Straszył go rysując na kartce szubienicę i mówiąc "Będziesz wisiał". Nawet poddano Joachima badaniom wariografem, które przeprowadził profesor Jan Widacki, wykazały one, że Knychała reaguje jak sprawca. W końcu Joachim przyznał się do zabójstwa swojej szwagierki - potwierdził, że wystraszył się wyjawienia prawdy o swojej niewierności. Po tym przyznaniu Roman Hula zapytał (a raczej stwierdził): Achim, ale dziewczynki to też twoja sprawa". Wtedy stała się rzecz niesłychana, Joachim wstał podając milicjantowi rękę i ze łzami w oczach powiedział: Panie poruczniku, dziękuję. To zdanie ma głębszy sens, Joachim zawsze twierdził, że w każdym człowieku znajduje się dobro i zło - u niego zwyciężył ten zły Joachim, a porucznik Hula pomógł mu to zło zwalczyć. 

   Jak to zwykle bywa w przypadku seryjnych morderców Joachim Knychała miał dobrą opinię wśród swoich sąsiadów, mówili, że zawsze był pomocny. Nie zdawali sobie, jednak sprawy z tego, że kiedy nachodziła go "potrzeba" to stawał się prawdziwą bestią w ludzkiej skórze. Przyjemnością dla niego było znęcanie się nad ofiarą, a kiedy ta traciła przytomność to wtedy przystępował do realizacji swoich lubieżnych fantazji. Z czasem zaczął się przyznawać do popełnienia innych zabójstw i napaści. Otwarcie opowiadał o tym jak atakował swoje ofiary, ale kiedy milicjanci chcieli usłyszeć od niego szczegóły tej seksualnej części morderstw nagle milkł i nie chciał mówić, zapadała głucha cisza. W czasie przesłuchań był twardzielem, a krzyki nie robiły na nim wrażenia. 

   Chciał do wszystkiego przyznać się swojej żonie - twierdził, że woli jej powiedzieć osobiści niż jakby miała dowiedzieć się o tym z mediów. Zgodzono się na to pod warunkiem, że spotkanie będzie nagrywane. Nie można tego nawet nazwać rozmową, bardziej przypominało to przesłuchanie męża przez żonę. Halina nie mogła uwierzyć jak jej mąż dopuszczał się tak okrutnych czynów, w tym zabójstwa dziecka, bo przecież sami mieli dzieci. Mówiła, że w domu zachowywał się normalnie, w ogóle nie dało się po nim poznać, że coś jest nie tak. 

   Joachimowi udało się udowodnić 5 zabójstw oraz 7 usiłowań na tle seksualnym. Chociaż Roman Hula twierdzi, że usiłowań mogło być więcej. A także ma swoje podejrzenia, że Knychała może mieć na swoim koncie jeszcze jedną ofiarę. Jeden człowiek przyłapał parę uprawiającą seks na klatce schodowej - tak przynajmniej wtedy myślał. W tym momencie ta kobieta mogła już nie żyć. Według Romana Huli na 90% był to Joachim Knychała, jednak nigdy nie udało mu się tego udowodnić i sprawa pozostaje nierozwiązana. Jeśli ta teoria okazałaby się prawdziwa okazuje się, że oprócz zabójcą z pobudek seksualnych, Knychała był także nekrofilem. 

   Za wszystkie te zarzuty Joachim Knychała został skazany na łączną karę śmierci. Wyrok wykonano 21 maja 1985 roku w Krakowie w więzieniu przy ulicy Montelupich 7. Został pochowany na Cmentarzu Prądnik Czerwony. 

   W ówczesnej prasie pojawiło się bardzo mało artykułów odnośnie Joachima Knychały. Nawet nie relacjonowano jego procesu. Pojawiły się jedynie krótkie notatki o rozpoczęciu procesu, skazaniu i wykonaniu wyroku. 

    To by było na tyle jeśli chodzi o postać jednego z seryjnych śląskich morderców. Nie opisałam tutaj wszystkich jego morderstw, ale jeśli jesteście ciekawi dowiedzieć się o Knychale więcej mogę polecić Wam dwie książki, które z resztą posłużyły mi jako źródła do stworzenia tego posta: Przemysław Semczuk "Kryptonim Frankenstein" oraz Roman Hula "Glina". Mam nadzieję, że przytoczona historia okazała się dla Was ciekawa. Będę wdzięczna za wszelkiego rodzaju komentarze łącznie te z konstruktywną krytyką, ponieważ chciałabym dostarczać Wam materiały o jak najwyższym poziomie jakości. Możecie także odzywać się do mnie w prywatnych wiadomościach na ig z propozycjami o kim lub o czym chcielibyście tu przeczytać :)

 

Joachim Knychała - Wikipedia
Joachim Knychała, źródło: Wikipedia

Nie zabijałem much, ale ludzi" - Geekweek w INTERIA.PL
Fragment artykułu z dziennika "Trybuna Robotnicza", źródło: Geekweek - Interia

 

Zdzisław Marchwicki "Wampir z Zagłębia" - potwór czy ofiara?

   Drodzy czytelnicy, dzisiaj przychodzę do Was z opisem kolejnej sylwetki seryjnego mordercy. Chyba każda osoba zainteresowana, choć w najm...