wtorek, 23 lipca 2024

Kradzież w katedrze w Gnieznie

 Drodzy Czytelnicy!

   Dzisiaj przenosząc się w czasie zahaczymy o kryminalne Gniezno, ale także trafimy do Poznania i Gdańska. Tym razem nie będzie to sylwetka seryjnego mordercy, a pewne wydarzenie, bardzo związane z religią katolicką. Chciałabym przybliżyć Wam historię kradzieży elementów sarkofagu św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej. Format tego postu będzie się nieco różnił od tego poprzedniego - tym razem między tekst chciałabym wpleść zdjęcia, a nie tak jak to miało miejsce ostatnio dopiero pod koniec. Dajcie znać, który format bardziej przypadł Wam do gustu.

   Wszystko zaczęło się w nocy z 19 na 20 marca 1986 roku (zwrócicie szczególną uwagę na daty poszczególnych etapów śledztwa, ponieważ jest to niezmiernie ważne w tej historii). Wtedy to trzech nieznanych sprawców wtargnęło na teren Bazyliki Archikatedralnej w Gnieźnie. Na ich szczęście panował tam wtedy remont, więc wszędzie rozstawione były rusztowania. Po uprzednim wyłamaniu krat i dostaniu się do środka ze strony jednej z naw bocznych przez okno skorzystali oni z owego rusztowania, aby dostać się w okolice ołtarza, a następnie w kierunku nawy głównej. To właśnie tam znajdował się sarkofag z relikwiami św. Wojciecha wykonany w całości ze srebra.

 

Ilustracja
Bazylika prymasowska Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Gnieźnie; źródło: Wikipedia

   Sprawa została przydzielona milicjantom z Poznania z wydziału dochodzeniowo - śledczego. W godzinach porannych udali się oni do katedry w celu przeprowadzenia oględzin. Jedną z pierwszych rzeczy jaką trzeba było wykonać było przeprowadzenie rozpoznania. Wchodziło tutaj w grę dowiedzenie się co stało się łupem złodziei, ale także kwestie typowo logistyczne, czyli m.in kto miał dostęp do samej archikatedry albo czy ktoś widział samą kradzież. To zadanie przypadło inspektorowi Jerzemu Jakubowskiemu, który w tym celu przeprowadził rozmowę z ówczesnym księdzem proboszczem Zenonem Willą. Wtedy też zdobyto informacje, że ukradziono figurę św. Wojciecha z sarkofagu, którego była ona częścią, a także kilka innych elementów ozdobnych takich jak anioły.

   Same oględziny zajęły śledczym aż 2 dni, ponieważ musieli dokładnie przeszukać każdy zakamarek kościoła, aby znaleźć jakiekolwiek dowody, które poprowadzą ich do sprawców. Wcześniej wspomniałam, że w katedrze prowadzony był remont - jak się okazało bardzo ułatwiło to pracę milicjantom, a zarazem stało się zgubą dla złodziei - dlatego też wszędzie panował kurz i tym sposobem śledczy weszli w posiadanie odcisków butów pozostawionych przez sprawców. Dalsze przeszukanie wykazały kolejne mocne dowody - w krypcie znajdującej się w nawie bocznej, po raz kolejny na swoje nieszczęście, złodziejaszki pozostawili torbę, a w niej... narzędzia zbrodni, które posłużyły do dokonania rabunku! Znaleziono tam między innymi brzeszczoty, na których zabezpieczono odciski palców. Złodzieje nie wykazali się zbytnią inteligencją, ponieważ z tokiem śledztwa wyjdzie na jaw, że owe odciski zostały zostawione przez nim jeszcze w trakcie przygotowań przed samą kradzieżą. Bo oczywiście, w samej katedrze działali w rękawiczkach. 

 

Relikwie św. Wojciecha były wykradane kilkadziesiąt i kilkaset lat po  śmierci. Czy ocalały?
Sarkofag z relikwiami św. Wojciecha; źródło: wyborcza.pl

   Milicjanci zaczęli od przesłuchania całej ekipy remontowej pracującej na miejscu, lecz z czasem doszły do tego także przeszukania wielu miejsc zamieszkania osób powiązanych ze środowiskiem przestępczym po to, aby odnaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia nawet w najmniejszym stopniu związany z kradzieżą; rozmawiano także z milicyjnymi informatorami. Ustanowiono nagrodę pieniężną dla osoby, która wskaże sprawców lub przyczyni się do ich ujęcia w wysokości około 600-700 tys zł (500 tys zł pochodziło od państwa, a pozostałą kwotę ofiarowały osoby prywatne). Było to dobre posunięcie, ponieważ już zaledwie po kilku dniach nastąpił ogromny przełom, do Gniezna dotarł telegram z Gdańska informujący o tym, że tamtejsi milicjanci w trakcie przeszukiwania jednego z garaży natknęli się na przedmioty ze srebra i podejrzewali, że mogą one pochodzić z kradzieży elementów sarkofagu. W związku z tym kilku poznańskich śledczych wyruszyło w trasę do nadmorskiej miejscowości, aby zweryfikować te znalezisko - okazało się, że faktycznie należały one do sarkofagu św. Wojciecha. 

   Śledztwo nabrało sporego tempa, ponieważ pojawiły się już pierwsze nazwiska i tym samym milicja dokonała aresztowania trzech mężczyzn. Przeszukiwano ich mieszkania oraz zabezpieczano odzież i obuwie. Wśród zatrzymanych znaleźli się: Krzysztof i Marek M. bracia bliźniacy oraz ich kolega Waldemar B. wszyscy wcześniej byli już karani. Przewieziono ich do Poznania i tam przesłuchiwano, jednak nie było to proste, ponieważ żaden z nich nie zamierzał się przyznać. Dowody, jednak jednoznacznie wskazywały, że to oni stali za najgłośniejszą kradzieżą w Polsce. Między innymi księża dokonali pozytywnej identyfikacji odnalezionych fragmentów. Badanie zabezpieczonej odzieży wykazało obecność drobinek srebra w kieszeniach spodni - stało się to w następujący sposób: jeden ze sprawców przenosił w rękawiczkach srebrne elementy i wkładał je do torby, lecz później w skutek naturalnego ludzkiego ruchu czekając aż inni skończą swoją robotę włożył te ręce do kieszeni tym samym pozostawiając dowód.

   Ogromnym zaskoczeniem dla wszystkich, okazało się znalezienie w okolicy 100 metrów od katedry zakopanego w piasku zniszczonego korpusu figury św. Wojciecha. Miało to miejsce 1 kwietnia 1986 roku. Inspektor Jakubowski postanowił wykorzystać ten fakt w celu podejścia złodziei podstępem, aby zaczęli zeznawać. Umieścił owy korpus na biurku w gabinecie ówczesnego zastępcy naczelnika wydziału majora Zenona Smolarka i po kolei przesłuchiwał zatrzymanych. Zadawał im pytanie "Jak myślisz z kim byłem wykopać tę figurę?", oczywiście z ich ust padała odpowiedź pokroju "Ja nie wiem co to jest". Celem tego całego przedsięwzięcia było zaszczepienie w sprawcach niepewności czy któryś ze wspólników, mówiąc żargonowo "nie pękł" i pojechał wskazać śledczym miejsce ukrycia jednej części łupu. 

30 lat temu w Gnieźnie okradziono sarkofag św. Wojciecha - RMF 24
Odnaleziony zniszczony korpus figury św. Wojciecha; źródło" rmf24.pl

   W toku przesłuchań na jaw wyszła informacja, że hersztem grupy był jeden z bliźniaków, Krzysztof. Imponowało mu to, że wszystkie media w Polsce mówiły o nim i o skoku, który dokonał razem z innymi zatrzymanymi. Śledczy przyjęli, więc taktykę opowiadania zatrzymanym o tym, lecz dodawali, że według "złodziejskiej klasy" muszą się przyznać i uznać swoją porażkę zważając na niepodważalne dowody świadczące przeciwko nim. Taka taktyka podziałała i w końcu doszło do przyznania - jako pierwsze wyjaśnienia złożył lider bandy, zostały one utrwalone na magnetofonie. Jego brat, Marek w dalszym ciągu odmawiał przyznania się, lecz po przesłuchaniu zeznań brata pękł i też zaczął mówić. Idąc ich śladem Waldemar B. również się przyznał.

   Mniej więcej w tym samym czasie na światło dzienne wyszło nazwisko czwartej osoby - jak się okazało inspiratora całego skoku. Był nim starszy człowiek, który już wcześniej parał się okradaniem różnych kościołów. Co ciekawe, początkowym łupem złodziei miały paść świeczniki, jednak kiedy ich nie znaleźli zdecydowali się okraść sarkofag. Nie wziął on czynnego udziału w napadzie, ponieważ pozostali twierdzili, że byłby tylko "kulą u nogi" ze względu na swój starszy wiek i ograniczoną sprawność fizyczną. Nie oznacza to, że uniknął odpowiedzialności, wręcz przeciwnie zostały mu postawione zarzuty podżegania i pomocnictwa (przedstawił sprawcom plan katedry i towarzyszył im, kiedy dokonywali rekonesansu, dostarczył im sprzęt) do kradzieży z włamaniem do Archikatedry w Gnieźnie. Co prawda milicjanci może i mieli sprawców kradzieży, ale ich problemem w dalszym ciągu było odnalezienie pozostałych części srebra, a akurat w tym przypadku sprawcy byli małomówni. Liczyli na to, że jak wyjdą z więzienia to będą mogli to spieniężyć. Później, jednak w trakcie równoległych przesłuchań bliźniacy narysowali niemalże identyczne rysunki wskazując, gdzie jest pozostały łup. Poznańscy milicjanci kolejnych raz wyruszyli w trasę do Gdańska i odnaleźli inne fragmenty, niestety już przetopione. 

   Wizje lokalne z udziałem oskarżonych odbyły się w okolicach 14-16 kwietnia 1986 roku. Cała sprawa została zakończona w maju, a proces ruszył 1 czerwca tego samego roku. Już miesiąc później zapadły wyroki 15 i 12 lat pozbawienia wolności, które uprawomocniły się po kilku miesiącach. Sama rozprawa sądowa odbyła się w sposób szybki, ponieważ oskarżeni już jedynie tylko potwierdzali to co zeznawali w trakcie trwania śledztwa. Prokuratura zdecydowała się w międzyczasie na zmianę kwalifikacji czynu z kradzieży mienia prywatnego na kradzież mienia społecznego (górna granica kary to tutaj 25 lat pozbawienia wolności). Sędzia, która przewodniczyła tej sprawie przyjęła tę zmianę, jednak i tak wymierzyła oskarżonym karę w granicach jaka obowiązuje w przypadkach mienia prywatnego. Ostatecznie Sąd Najwyższy ponownie zmienił kwalifikacje czynu wracając do pierwotnej.

 

Artykuł jednej z gazet informujący o rozpoczęciu procesu; źródło: trojmiasto.pl

   Jak możecie zauważyć to cała ta sprawa zamknęła się w okolicach 3 miesięcy, czyli w dość szybkim czasie. Stało się tak dlatego, że milicja musiała działać szybko i skutecznie, ponieważ na tamten moment jej relacje z kościołem katolickim nie były zbyt dobre, a sama kradzież miała miejsce zaledwie 1,5 roku po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Było to, więc bardzo ważne śledztwo nie tylko z punktu bezcennego i historycznego charakteru, ale także okazja, aby znormalizować napięte relacje.

   Na sam koniec chciałabym powiedzieć, że na podstawie tej sprawy powstał film "Święty" w reżyserii Sebastiana Buttnego. Nie jest to film dokumentalny, a fabularny oparty na szczegółach tej ciekawej sprawy kryminalnej. Osobiście jeszcze go nie oglądałam, ale na pewno w najbliższym czasie zamierzam to nadrobić. Jeśli spodobał się Wam post zachęcam do zostawienie polubienia, komentarza oraz do obserwacji na innych social mediach :)  

 

Źródła wykorzystane do stworzenia wpisu:

1) Film na youtube pt. "Wielki skok braci M." na kanale Zabójcze opowieści

2) Artykuł "Najbardziej zuchwała kradzież PRL. Celem złodziei był relikwiarz św. Wojciecha" autorstwa Bartłomieja Makowskiego na stronie Polskiego Radia 

piątek, 5 lipca 2024

Joachim Knychała "Wampir z Bytomia"


   Cześć! Dzisiaj przychodzę do Was z pierwszy postem na tym blogu. Seryjnym mordercą, którego sylwetkę chciałabym Wam dzisiaj przedstawić jest Joachim Knychała. Zyskał przydomki "Wampir z Bytomia" i "Frankenstein". Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie jest aż tak bardzo znany jak na przykład Zdzisław Marchwicki czy Edmund Kolanowski. Sama usłyszałam o nim dopiero jakieś 2 lata temu. Nie mniej uważam, że jego postać jest równie interesująca. Miłego czytania! :) 

   Zacznijmy od tego, że Joachim Knychała urodził się 8 września 1952 roku w Bytomiu. Jego dzieciństwo nie było zbyt szczęśliwe. Matka pochodził z Niemiec, a tata z Polski. Ten fakt nie podobał się jego babce, które drwiła z niego właśnie na podłożu narodowościowym. Między innymi nazywała go "polskim bękartem", a także biła go i karała za najdrobniejsze przewinienia. W szkole początkowo radził sobie całkiem dobrze, jednak z wiekiem zaczął rozrabiać i ledwo przechodził do następnych klas. Dopiero pod koniec szkoły podstawowej postanowił poprawić oceny, aby móc zrealizować swoje marzenie. Tym marzeniem było dostanie się do szkoły żeglugi śródlądowej w Kędzierzynie - Koźlu. Jednak przez jedną bójkę, która spowodowała obniżenie oceny z zachowania, musiał z tego zrezygnować. Postanowił, więc zostać i wybrał zawodówkę. Dokładniej, do Zasadniczej Szkoły Górniczej ze specjalnością górnik-mechanik. Jeśli chodzi o relacje z rówieśnikami to raczej trzymał się na uboczu, a inni też nie próbowali na siłę się z nim zaprzyjaźnić. Po szkole zaczął pracę na kopalni. W między czasie trafił do więzienia za gwałt zbiorowy. Odsiedział za to tylko połowę kary. Do samego końca twierdził, że wyrok jest niesłuszny, a on został wrobiony. Po wyjściu ponownie wrócił do pracy na kopalni, jednak już tym razem nie jako mechanik, ale jako cieśla. Nie przepadał za tą pracą, jednak wiedział, że potrzebuje pieniędzy na rozpoczęcie życia z przyszłą żoną Haliną. Jego hobby były książki. Pewien ksiądz jako prezent ślubny podarował mu Wspomnienia Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego. Postać tego okrutnego nazisty bardzo go fascynowała - głównie ze względu na jego dwojaką osobowość, z jednej strony bezwzględnego kata, a z drugiej kochającego męża i ojca. Skoro już wspomniałam o dzieciach to warto dodać, że Knychała doczekał się córki i syna. 

   Joachim Knychała w trakcie swojej morderczej działalności (1974-1982) zabił w sumie 5 kobiet i usiłował dokonać morderstwa na kolejnych 8. Wśród jego ofiar znalazła się 10 letnia dziewczynka. Joachim przyznał, że jego czyny były spowodowane nienawiścią do kobiet, która zrodziła się z powodu złego traktowania przez babkę. Mówił, że ofiary dobierał przypadkowo (z wyjątkiem ostatniej, ale do tego wrócę później). Ponad to, jak sam powiedział, zainspirował się działalnością "Wampira z Zagłębia". Udało mu się nawet zdobyć przepustkę i uczestniczyć w jednej z rozpraw Zdzisława Marchwickiego. Był, jednak zawiedziony, bo słynny morderca wcale nie straszył swym wyglądem i nie wyglądał na takiego, który mógłby dokonać tych wszystkich zabójstw. 

   Pierwszy atak Joachima Knychały na kobietę na szczęście nie zakończył się śmiercią. Jako narzędzia zbrodni użył młotek, jednak kiedy zobaczył, że to nie wystarczy, dalszych napadów dokonywał już przy użyciu siekiery. Napaść miała miejsce 3 listopada 1974 roku. Młoda kobieta, Maria B. została zaatakowana na klatce schodowej, kiedy wracała do swojego mieszkania. Sprawca uderzył ją mocno w głowę. Kobieta nie widziała kto zaatakował, ale swoim krzykiem wystraszyła napastnika, który zdążył zbiec. Życie uratowało jej to, że tego dnia włosy miała upięte w koka, a na głowę założyła beret. 

   Swojego pierwszego zabójstwa Knychała dokonał 19 września 1975 roku. Jego ofiarą padła 23 letnia Stefania M. Dziewczyna późną porą zaczepiła Joachima pytając czy ten by jej nie odprowadzić w okolice osiedla domków, gdzie mieszkali jej rodzice. Chwilę wcześniej pokłóciła się ze swoim chłopakiem, z którym mieszkała. Była w kiepskim stanie, płakała. Kiedy znaleźli się na ulicy Pod Kasztanami (Piekary Śląskie) wyjął siekierę i zadał jej cios w tył głowy. Okazało się, jednak, że uderzył za słabo. W tym momencie też Stefania pobiegła w kierunku pobliskiego budynku. Knychała ją dogonił i zadał kolejny cios. Tym razem niestety skuteczny. Straciła przytomność, a ten przeniósł ją na drugi koniec drogi i obnażył jej ciało. Joachim Knychała był zabójcą działającym na tle seksualnym, więc sprawiało mu przyjemność znęcanie się w sposób sadystyczny nad swoją ofiarą. Kobieta straciła przytomność i została znaleziona dopiero następnego dnia przez przypadkowych przechodniów. W tej chwili jeszcze żyła, ale niestety później zmarła nigdy nie odzyskując przytomności. 

   Jedną z okrutniejszych zbrodni jakiej dopuścił się Joachim, moim zdaniem, jest atak na dwie małe dziewczynki - 11 letnią Kasię i 10 letnią Halinkę. Niestety jedna z dziewczynek, młodsza, w wyniku tego ataku straciła życie. Zdarzenie miało miejsce 23 czerwca 1979 roku. Około godziny 17 dzieci powiedziały swoim mamom, że jadą na rowerach do lasu, aby pozbierać jagody. Kiedy długo nie wracały ich zaginięcie zostało zgłoszone na milicję. Do poszukiwań, oprócz milicjantów, dołączyli mieszkańcy osiedla Wieczorka, a także przypadkowi przechodnie. Zostały znalezione dopiero następnego dnia w okolicach cegielni w Kozłowej Górze. Obie były obnażone i posiadały liczne rany tłuczone głowy. W chwili odnalezienia Kasia jeszcze oddychała, więc jak najszybciej została przetransportowana do szpitala. To właśnie po tym zdarzeniu powstała grupa operacyjna o pseudonimie "Frankenstein", w której skład wchodził m.in podinspektor (obecnie) Roman Hula. W tym czasie, w Bytomiu  istniała już grupa operacyjna "Szóstka" badająca sprawy tajemniczych zabójstw kobiet - nazwa pochodzi od tego, że zabójca (Knychała) często jeździł linią tramwajową numer 6 (ciekawostka: ta linia dalej istnieje i dosyć często można ją spotkać w Katowicach). Na podstawie zeznań Kasi stworzono portret pamięciowy, który przedstawiał starszego mężczyznę. Po czasie okazało się, jednak, że dziewczynka odzyskawszy przytomność prawdopodobnie zapamiętała twarz milicjanta, który się nad nią pochylał. 

   Grupy "Frankenstein" i "Szóstka" zaczęły ze sobą współpracować. Nadal nie było nawet podejrzanego. A jakiekolwiek próby opublikowania czegokolwiek w prasie były surowo zabraniane przez przełożonych, aby nie wywołać paniki wśród społeczeństwa. W końcu, dopiero niedawno co powieszony został "Wampir z Zagłębia", a milicja nie mogła sobie pozwolić na kolejnego wampira. 

   Tak jak już wspomniałam wyżej, ostatnie zabójstwo Joachima Knychały znacząco różniło się od pozostałych. Jego ostatnią ofiarą była Bogusława Ludyga, siostra jego żony Haliny. Przyczyną tego zabójstwa było to, że Bogusia chciała powiedzieć Halinie o tym, że ma romans z Joachimem. W chwili śmierci miała 17 lat, a Knychała 30. Do zdarzenia doszło 8 maja 1982 roku. Ten dzień wyglądał następująco: po południu Joachim z Bogusią wybrali się na działkę do zagajnika, aby nakarmić króliki. W międzyczasie pożyczył od sąsiada kilof, bo w tym roku planował budować altankę na działce. Wielokrotnie przekonywał ją, aby nie mówiła żonie o romansie, ale ona była nieugięta. Kiedy dotarli na działkę Bogusia chciała sprawdzić czy już są krzaki bzu, ten odpowiedział jej, że niemożliwe, bo dopiero pąki są na drzewach. Wtedy, według tego co zeznał Joachim, Bogusia miała nazwać go durnym i powiedzieć jeszcze inne rzeczy. Nie lubił jak ktoś się z niego naśmiewał i strasznie go to denerwowało. Coś w nim pękło i zadał jej cios w tył głowy kilofem. Bogusia upadła na ziemię, a Joachim od razu pobiegł do domu po Halinę, a później poprosił kogoś o zadzwonienie po kartkę. Wszystko prezentował tak jakby to był wypadek. Milicjanci, jednak byli co do niego podejrzliwi i został aresztowany. 

   To nie był pierwszy raz, kiedy trafił do aresztu milicyjnego. Wcześniej w 1979 roku był już przesłuchiwany pod kątem zabójstw kobiet, ale nie udało się mu na tamten moment udowodnić niczego. Został wtedy zatrzymany ze względu na nieoficjalne zeznania kobiety, która padła jego ofiarą, ale udało jej się przeżyć atak, ponieważ sprawca został spłoszony przez przewóz pracowników kopalni. Zdążyła zapamiętać twarz napastnika. To do niej dotarł wspomniany wcześniej już Roman Hula i przekonał, aby opowiedziała co przeżyła. Był przesłuchiwany i okazywany innym kobietom - jedna nawet go rozpoznała, próbował ją zaatakować, kiedy spacerowała z dzieckiem. To, jednak okazało się za mało i musiał zostać wypuszczony. Przestraszył się i zaprzestał ataków aż do 1982 roku. 

   Z racji tego, że Roman Hula już dobrze znał Joachima Knychałę to jemu przypadło zadanie wydobycia od niego przyznania się do winy - na razie tylko w sprawie samej Bogusi. Dochodziło nawet do sytuacji, w których Hula zamykał się z nim sam na sam w celi i rozmawiał po kilka godzin, na różne tematy, aby zdobyć jego zaufanie. Oboje pochodzili ze Śląska, więc mogli rozmawiać w gwarze, ale tematów także im nie brakowało - czy to o sporcie czy religii. Straszył go rysując na kartce szubienicę i mówiąc "Będziesz wisiał". Nawet poddano Joachima badaniom wariografem, które przeprowadził profesor Jan Widacki, wykazały one, że Knychała reaguje jak sprawca. W końcu Joachim przyznał się do zabójstwa swojej szwagierki - potwierdził, że wystraszył się wyjawienia prawdy o swojej niewierności. Po tym przyznaniu Roman Hula zapytał (a raczej stwierdził): Achim, ale dziewczynki to też twoja sprawa". Wtedy stała się rzecz niesłychana, Joachim wstał podając milicjantowi rękę i ze łzami w oczach powiedział: Panie poruczniku, dziękuję. To zdanie ma głębszy sens, Joachim zawsze twierdził, że w każdym człowieku znajduje się dobro i zło - u niego zwyciężył ten zły Joachim, a porucznik Hula pomógł mu to zło zwalczyć. 

   Jak to zwykle bywa w przypadku seryjnych morderców Joachim Knychała miał dobrą opinię wśród swoich sąsiadów, mówili, że zawsze był pomocny. Nie zdawali sobie, jednak sprawy z tego, że kiedy nachodziła go "potrzeba" to stawał się prawdziwą bestią w ludzkiej skórze. Przyjemnością dla niego było znęcanie się nad ofiarą, a kiedy ta traciła przytomność to wtedy przystępował do realizacji swoich lubieżnych fantazji. Z czasem zaczął się przyznawać do popełnienia innych zabójstw i napaści. Otwarcie opowiadał o tym jak atakował swoje ofiary, ale kiedy milicjanci chcieli usłyszeć od niego szczegóły tej seksualnej części morderstw nagle milkł i nie chciał mówić, zapadała głucha cisza. W czasie przesłuchań był twardzielem, a krzyki nie robiły na nim wrażenia. 

   Chciał do wszystkiego przyznać się swojej żonie - twierdził, że woli jej powiedzieć osobiści niż jakby miała dowiedzieć się o tym z mediów. Zgodzono się na to pod warunkiem, że spotkanie będzie nagrywane. Nie można tego nawet nazwać rozmową, bardziej przypominało to przesłuchanie męża przez żonę. Halina nie mogła uwierzyć jak jej mąż dopuszczał się tak okrutnych czynów, w tym zabójstwa dziecka, bo przecież sami mieli dzieci. Mówiła, że w domu zachowywał się normalnie, w ogóle nie dało się po nim poznać, że coś jest nie tak. 

   Joachimowi udało się udowodnić 5 zabójstw oraz 7 usiłowań na tle seksualnym. Chociaż Roman Hula twierdzi, że usiłowań mogło być więcej. A także ma swoje podejrzenia, że Knychała może mieć na swoim koncie jeszcze jedną ofiarę. Jeden człowiek przyłapał parę uprawiającą seks na klatce schodowej - tak przynajmniej wtedy myślał. W tym momencie ta kobieta mogła już nie żyć. Według Romana Huli na 90% był to Joachim Knychała, jednak nigdy nie udało mu się tego udowodnić i sprawa pozostaje nierozwiązana. Jeśli ta teoria okazałaby się prawdziwa okazuje się, że oprócz zabójcą z pobudek seksualnych, Knychała był także nekrofilem. 

   Za wszystkie te zarzuty Joachim Knychała został skazany na łączną karę śmierci. Wyrok wykonano 21 maja 1985 roku w Krakowie w więzieniu przy ulicy Montelupich 7. Został pochowany na Cmentarzu Prądnik Czerwony. 

   W ówczesnej prasie pojawiło się bardzo mało artykułów odnośnie Joachima Knychały. Nawet nie relacjonowano jego procesu. Pojawiły się jedynie krótkie notatki o rozpoczęciu procesu, skazaniu i wykonaniu wyroku. 

    To by było na tyle jeśli chodzi o postać jednego z seryjnych śląskich morderców. Nie opisałam tutaj wszystkich jego morderstw, ale jeśli jesteście ciekawi dowiedzieć się o Knychale więcej mogę polecić Wam dwie książki, które z resztą posłużyły mi jako źródła do stworzenia tego posta: Przemysław Semczuk "Kryptonim Frankenstein" oraz Roman Hula "Glina". Mam nadzieję, że przytoczona historia okazała się dla Was ciekawa. Będę wdzięczna za wszelkiego rodzaju komentarze łącznie te z konstruktywną krytyką, ponieważ chciałabym dostarczać Wam materiały o jak najwyższym poziomie jakości. Możecie także odzywać się do mnie w prywatnych wiadomościach na ig z propozycjami o kim lub o czym chcielibyście tu przeczytać :)

 

Joachim Knychała - Wikipedia
Joachim Knychała, źródło: Wikipedia

Nie zabijałem much, ale ludzi" - Geekweek w INTERIA.PL
Fragment artykułu z dziennika "Trybuna Robotnicza", źródło: Geekweek - Interia

 

Zdzisław Marchwicki "Wampir z Zagłębia" - potwór czy ofiara?

   Drodzy czytelnicy, dzisiaj przychodzę do Was z opisem kolejnej sylwetki seryjnego mordercy. Chyba każda osoba zainteresowana, choć w najm...